O roku ów, roku wyborczy!

Tytuł zapewne zasugerował Czytelnikom, że felieton ten będzie traktował o bieżącej sytuacji politycznej. Uspokajam – nie, wracam do tego co się wydarzyło 30 lat temu, choć piszę te słowa na tydzień przed wyborami. Mam bowiem poczucie, że przypominanie faktów z historii służy rzeczowości współczesnej debaty. Kiedy czytałem w poprzednim numerze magazynu „KochamRawe.pl” wypowiedź ubiegającego się o mandat w Parlamencie Europejskim Tomasza Bartosiaka, zastanawiałem się jakąż to wiedzę posiada o wydarzeniach sprzed lat 30. Ten pochodzący z Sadkowic, urodzony w 1997 r. działacz antyestablishmentowego komitetu Konfederacja KORWiN Braun Liroy Narodowcy z właściwą swemu wiekowi swadą deklaruje: Jesteśmy pierwszym pokoleniem po komunie i postkomunie, które może nareszcie coś w tym kraju zmienić. Porozumienie okrągłostołowe powoli odchodzi z tego świata i mimo tego, że mają swoich ludzi, którzy ich zastępują, to już tak łatwo z nami nie wygrają. Z treści wywiadu – być może z uwagi na jego niedużą objętość – nie dowiedziałem się jednak niczego o tym, co ma się zmienić i dlaczego, ani jak widzi związek pomiędzy upragnionymi przez niego zmianami a porozumieniami okrągłostołowymi.

Aby sobie uświadomić jakie dylematy musieli rozstrzygać ludzie ówczesnej opozycji solidarnościowej podejmujący w 1989 r. rozmowy z autorytarnymi władzami, warto poczytać wydane drukiem dzienniki członków powołanego w grudniu 1988 r. Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Lechu Wałęsie, np. Wiktora Woroszylskiego, czy Kazimierza Dziewanowskiego. Doskonale widać, że mieli świadomość, iż podejmują grę, w której mogą być wykorzystani. Woroszylski relacjonuje np. wypowiedź Karola Modzelewskiego na jednym z zebrań KO z marca 1989 r., w której ten trzeźwo zauważał: Komuniści zaprosili nas do Stołu nie po to, żeby oddać władzę. Ale filozofia „Solidarności” to kompromis z komunistami, jego nieodłączna częścią jest udzielenie im teraz legitymizacji. Od siebie Woroszylski dodaje: Sympatia mówcy jest po stronie tych, którym trudniej, to znaczy decydujących się na kompromis. „Nie” oznacza rewolucję, rewolucję przegraną. „Tak” jeszcze nie gwarantuje, że kompromis ten wytrzyma ciśnienie tej strasznej sytuacji gospodarczej. Brak tu naiwności, jest świadomość wysokiej stawki, wobec olbrzymiego kryzysu gospodarczego i tlącego się buntu społecznego. Woroszylski jeszcze kilka miesięcy wcześniej pisał o władzach komunistycznych: „znając ich, wyobrażam też sobie, że im dalej od ostatniej fali buntów i strajków, tym bardziej uśmiecha im się koncepcja wyprowadzenia społeczeństwa w pole.”

Ryzyko jednak podjęto. Władze parły do wyborów, które miały im pozwolić się uwiarygodnić – żądały najpierw wspólnych list z opozycją i odłożenia ponownej legalizacji „Solidarności” na okres po wyborach. Na te warunki opozycja się nie zgodziła. Warto przy tym pamiętać, że tzw. strona partyjno-rządowa to nie byli wyłącznie dostojnicy partyjni w Warszawie. Wiosną 1989 r. ogniwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej gromadzące członków zamieszkałych w Rawie Mazowieckiej i na terenie Gminy Rawa Mazowiecka, czyli rawski Komitet Miejsko-Gminny PZPR, liczył 1738 osób! Proszę to sobie porównać z liczebnością dzisiejszych partii prowadzących działalność w Rawie. Wątpię, aby którakolwiek mogła się poszczycić setką zarejestrowanych członków. A ówcześni działacze PZPR wcale nie zamierzali oddać miasta działaczom solidarnościowym bez walki.

23 maja 1989 r. odbyło się plenarne posiedzenie rawskiego Komitetu Miejsko-Gminnego PZPR, na którym podjęto dyskusję na temat kampanii wyborczej. Z zapisu dyskusji daje się odczytać, że członkowie PZPR – po raz pierwszy mając do czynienia z prawdziwą konkurencją wyborczą – odczuwali niepokój co do skuteczności swych zabiegów nacelowanych na pozyskanie względów wyborców. Wojciech Piotrowski oceniał, że „propaganda przedwyborcza” jest zbyt mało widoczna. Piotr Grzyb diagnozował z kolei, że nastroje wśród mieszkańców Rawy są nieprzychylne PZPR. Wskazywał: „Większość ludzi jest sfrustrowanych i zmęczonych panującą sytuacją, pragną zmian i to szybkich”. Równocześnie stwierdzał, że środowisko „Solidarności” jest bardzo operatywne, co wymaga zwiększenia wysiłku na rzecz popularyzowania kandydatów PZPR. Arsenał środków, jakie w tym celu zamierzano użyć, był jednak tradycyjny i nie wróżył sukcesu, np. wykorzystanie do prezentacji kandydatów PZPR radiowęzłów zakładowych. Z kolei obecny na posiedzeniu kierownik Wydziału Rolnego Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach Stanisław Drozd (eufemistycznie przyznający: „jesteśmy troszkę spóźnieni z propagandą wyborczą jeżeli chodzi o pierwszy etap”) zwracał uwagę na potrzebę dobrego przygotowania się do samego aktu wyborczego. Zalecał odbycie w każdej podstawowej organizacji partyjnej spotkania poświęconego „technikom głosowania”. Zebrania partyjne są bardzo ważne – tłumaczył – gdyż opozycja nie przebiera w środkach. Każdy [z] kandydatów ma dwóch mężów zaufania, którzy czuwają nad sprawnym przebiegiem wyborów. Zwraca uwagę, że korzystanie przez opozycję z uprawnień przewidzianych przez ordynację wyborczą określono tu jako „nieprzebieranie w środkach”, które to określenie sugeruje zwykle użycie metod nacechowanych w mniejszym lub większym stopniu agresją. Równocześnie wypowiedź przedstawiciela władz wojewódzkich PZPR można odebrać jako ostrzeżenie, że wobec licznych obserwatorów trudno byłoby dokonywać fałszerstw w komisjach wyborczych.

Lokalni aktywiści partyjni nie byli zdani na siebie w tej nowej dla wszystkich sytuacji kampanii wyborczej prowadzonej przez przeciwstawne środowiska. Wsparcie organizacyjne ze szczebla wojewódzkiego nie ograniczało się do komentarzy i sugestii pana Drozda. Wojewódzkimi strukturami partyjnymi zawiadywał wówczas I Sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Skierniewicach, dobrze zapowiadający się i operatywny działacz Eugeniusz Góraj, wcześniej sprawdzony w rawskich strukturach partyjnych, a po latach, jak wiadomo, długoletni burmistrz Rawy. Oprócz Sztabu Propagandowego i Promocyjnego zorganizował sprawne służby informacyjne (Sektor Informacji KW PZPR), w ramach którego funkcjonowały zespół ds. informacji statystycznej oraz zespół ds. informacji politycznej. Temu drugiemu szefował niegdysiejszy sekretarz Komitetu Gminnego PZPR w Głuchowie, Ireneusz Błądek (po latach dyrektor Muzeum Ziemi Rawskiej).

Nie jest odkrywczym stwierdzenie, że przeciętny wyborca tym chętniej interesuje się wyborami, im lepiej zna kandydatów – czy to bezpośrednio, czy z mediów. Na ogół jednak pochodzący z Rawy lub jej okolic kandydaci zdobywają tu dużą liczbę głosów. W wyborach kontraktowych w 1989 r. rawska opozycja solidarnościowa nie miała przywileju wspierania lokalnego kandydata do Sejmu lub nowo powołanego Senatu. Strona prorządowa miała takich dwóch, z czego tylko jednego formalnie. Marek Wawrzyński, członek KW PZPR, był wówczas dyrektorem Zootechnicznego Zakładu Doświadczalnego w Rossosze. Z kolei kandydatura Eugeniusza Zobla była władzom bardzo na rękę. Ów rawski adwokat, bliski ideowo władzom komunistycznym, zgłoszony został przez Zarząd Wojewódzki Zrzeszenia Prawników Polskich. Tymczasem o mandat poselski w skierniewickim okręgu wyborczym ubiegał się z ramienia „Solidarności” Maciej Bednarkiewicz, także adwokat, ale słynący z obrony oskarżonych w procesach politycznych. W PZPR doceniono zaangażowanie środowiska prawniczego województwa skierniewickiego w promowanie Zobla, uznając, że zmniejsza ono szansę na mandat dla Bednarkiewicza, o którym twierdzono (tak w jednym z partyjnych raportów): „traktowany jest przez społeczeństwo województwa jako obcy”. Jednak „ten obcy” uzyskał w wyborach 4 czerwca 70% głosów, podczas gdy Zobel niespełna 3%. Trudno byłoby rozstrzygnąć, czy brak rawskiego kandydata strony solidarnościowej miał rzeczywiście wpływ na frekwencję wyborczą. Faktem jest, że w Rawie była niższa od średniej.

Mając w pamięci przypomniane powyżej fakty nie mogę uwolnić się od myśli, że choć nie lubię gładkich kampanijnych formułek, które na ogół słabo trzymają się realiów, to jednak cytowane słowa Tomasza Bartosiaka dotykają jakiegoś wymiaru rzeczywistości. Nie da się w końcu nie zauważyć, że w 2019 r. liderami list do Parlamentu Europejskiego z głównego – liberalno-lewicowego – opozycyjnego komitetu wyborczego są postaci takie jak Leszek Miller (w Wielkopolsce; 30 lat temu jako członek Komitetu Centralnego PZPR przegrał w województwie skierniewickim walkę o fotel senatorski z kandydatem „Solidarności”), Marek Belka (w Łódzkiem; swego czasu sekretarz komitetu uczelnianego PZPR na Uniwersytecie Łódzkim), czy Włodzimierz Cimoszewicz (w Warszawie; do sejmu kontraktowego wybrany z ramienia PZPR, został następnie przewodniczącym klubu parlamentarnego lewicy).

Artur Gut